Blogi > Blogi > Piotr Falkowski i Jagoda Wąsowska
Jak przebiec Rzeźnika…
Bieg Rzeźnika. W świecie biegowym hasło magiczne. Krążą o tym biegu opowieści prawdziwe i nieco zmyślone. Marzenie wielu. Moje też, ale wydawało mi się, że droga do niego jest baaaaardzo daleka. Wiedziałam jednak, że kiedyś to zrobię i zaczęłam przygotowania. Zaplanowałam, że przez dwa lata przygotuję się do Rzeźnika.
W ubiegłym roku pobiegłam Rzeźniczka, jesienią Ultramaraton Bieszczadzki i Łemko-30, na początku tego roku Zimowy Maraton Bieszczadzki. Po drodze zakosztowałam Falenickich i Wesołych Biegów Górskich. Piotr bardzo zapalił się do Rzeźnika i postanowił przygotować się do niego już na ten rok. Szukał partnera, ale nie było to łatwe. Chciał pobiec ze mną, ale ja nie czułam się gotowa.
Andrzej odmówił z powodu wyjazdu za granicę, Karol zmagał się z kontuzją. Kończył się czas zapisów i widziałam jego zdenerwowanie, rzuciłam więc mimochodem: „To zapisz się ze mną, a potem ewentualnie zmienisz partnera”. Tak też zrobił, a naszą drużynę nazwał JAGÓDKI. Nasi znajomi mieli z tego niezły ubaw, mówili coś o przedszkolu i śpiewali o czarnych jagódkach 🙂
Słowo się rzekło, postanowiliśmy wziąć zobowiązanie na klatę i przygotować się do kultowej imprezy. Po drodze pojawiło się trochę problemów: podkręcona kostka, dwutygodniowe przeziębienie. Byłam podłamana, ale równocześnie zdeterminowana. Zapisaliśmy się oboje do klubu fitness, żeby wzmocnić mięśnie brzucha, grzbietu i barków. Instruktorka dobrała odpowiednie ćwiczenia i kilka razy w tygodniu o godzinie 7 byliśmy w sali treningowej. Systematycznie wykonywaliśmy zadane ćwiczenia, biegaliśmy też wg planu opracowanego przez naszą trenerkę.
W maju wyjechaliśmy z grupą znajomych do Szczyrku na słynny w naszym kręgu Bieg Mazurka. Jednego dnia zrobiliśmy po Beskidzie Śląskim 40 km, drugiego 32. Mnie dodatkowo chłopaki pokazali, jak prawidłowo używać kijów.
I punkt kulminacyjny naszych przygotowań. Piotr wziął urlop byśmy dwa tygodnie przed Rzeźnikiem pojechali do Wysowej-Zdroju.
„Wykorzystaliśmy” tam Marka Niedźwieckiego, świetnego miejscowego biegacza, który zafundował nam trzy piękne wycieczki biegowe po Beskidzie Niskim, a na deser zabrał na trening w słowackie Tatry Wysokie.
Mogłam doskonalić umiejętności podchodzenia i zbiegania z kijami. A w uzdrowisku w Wysowej korzystaliśmy z różnego rodzaju zabiegów regeneracyjnych.
Z Beskidu Niskiego tydzień przed Rzeźnikiem pojechaliśmy już w Bieszczady. Chcieliśmy pomóc jako wolontariusze w przygotowanich do rozciągniętej pierwszy raz do aż 8 dni imprezy. Pracy było sporo, bo i biegów dużo (Rzeźnik Ultra, którego 25-kilometrowy fragment przebiegliśmy jako tzw. czerwone latarnie sprzątając szlak ze śmieci i oznaczeń trasy, Rzeźnik na Raty, Rzeźnik, Rzeźniczek, Rzeźniczątko).
Jeszcze w przeddzień wyczekanego startu, od rana pakowałam na Orliku pakiety startowe, a Piotr budował biuro zawodów i expo.
Byłam bardzo zmęczona. Położylam się na 2 godziny, potem wieczorna odprawa. Spotkaliśmy wielu znajomych biegaczy, ale jak mówi Piotr byłam tak „zesr…na”, że nie potrafiłam prowadzić żadnej rozmowy. Kiedy patrzyłam na tych wspaniałych górskich biegaczy, byłam coraz bardziej przerażona: „Co ja tutaj robię!?” Bałam się kryzysów, bałam się kontuzji, bałam się… sama nie wiem czego. A jeszcze na dodatek tuż po Rzeźniku czekała mnie intensywna praca, musiałam być sprawna.
O północy pobudka. Po 2-3 godzinach spania jak zombi dopakowaliśmy plecaki, zjedli kaszę jaglaną z bakaliami i poszli na autobus, który zawiózł nas i innych biegaczy do Komańczy. Na miejscu Piotr dał mi do zjedzenia batonik, wsłuchaliśmy się w bębniącą „Wiewiórkę na drzewie” i po wystrzale mirkowej strzelby ruszyliśmy w ciemność.
Wiedziałam, że Piotr jest dobrze przygotowany, silniejszy ode mnie, bałam się, że poleci do przodu, że go poniesie, a ja będę gonić za nim z wywieszonym językiem. Ale nic z tych rzeczy. Chwyciliśmy się za ręce i tak biegliśmy kilka kilometrów, przez całą drogę szutrową. Kiedy wpadliśmy w las trzeba było się rozdzielić, ale ustaliliśmy, że Piotr biegnie obok albo za mną. Było super!
W głowie miałam rozpisany plan, który ściągnęłam z ubiegłorocznych wyników Ani Morawskiej. Cały czas byliśmy znacznie do przodu. Na Żebraku czad – zaprzyjaźniony leśnik Mateusz urządził nam prawdziwy aplauz drąc się wniebogłosy: „Ja-gó-dki! Ja-gó-dki! Ja-gó-dki!”.
Przy wlocie do Cisnej kolejna niespodzianka: Asia, Naderek, Wasyl i Kosin czekali na nas ze swoimi aparatami fotograficznymi i aplauzem. Doping kibiców niósł nas do samego Orlika!
A tam – tłum. Wszyscy w gorączce, zmieniają sprzęt, jedzą, uzupełniają picie. Wolontariusze uwijają się jak w ukropie, ledwie zdążają z pomocą. Przycupnęliśmy więc w kąciku, zmieniłam buty (po powrocie do hotelu okazało się, że nie włożyłam do nich wkładek!), skarpetki, wzięłam czapkę z daszkiem, uzupełniłam wodę w bukłaku i pobiegliśmy dalej. Za potokiem droga prowadziła pod górę – było ciężko, ale wiadomo, że jak są podbiegi (tzn. podchodzenia) to są i zbiegi. Piotr po każdym powtarzał: „Musiałabyś widzieć miny facetów, kiedy ich mijasz”. To było fajne. Widziałam, że był dumny!
Zgodnie ze zwyczajem wcześniej wymyśliłam sobie afirmację, którą miałam powtarzać gdyby mi było ciężko. Okazało się jednak, że w głowę mocniej wbiło się zdanie doświadczonej górskiej biegaczki Marzeny Rzeszótko, która na Kolibie poradziła: „Jagódko, po płaskim i w dół biegnij, pod górę podchodź”. Gadałam sobie w myślach to zdanie, kiedy było mi ciężko, ale jeszcze lepiej działało gdy zbiegałam.
W Smereku pyszne jedzenie, zjadłam jednak niewiele: dwie połówki pieczonego ziemniaka, plasterek żółtego sera, do plecaka wrzuciłam bułkę z serem i założyłam krótkie spodenki. Podejście na Smerek – koszmar, za to Wetlińska tak piękna, że dech zapierało.
Mnóstwo wspaniale dopingujących kibiców, którzy przepuszczali na szlaku i zagrzewali do biegu. Choć zagrzewać to właściwie nie musieli, bo ukrop lał się niemiłosiernie z nieba. Gdyby nie mocny boczny wiatr zostałyby z nas skwarki.
W Berehach coś wypijam, zjadam wziętą w Smereku bułkę i biegniemy dalej. Spotkany przy Puchatku Naderek rzucił krótko: „Macie świetny czas, na Caryńską jest ostre, ale krótkie podejście, potem wykorzystajcie grań do biegu i meta tuż, tuż”. Naderku, krótkie podejście??? Niech Cię!.. Dla mnie bardzo i długie, i bardzo ciężkie, nie zatrzymywałam się jednak, bo Marzena nic nie mówiła o stawaniu. „Po płaskim i w dół biegnij, pod górę idź”. Tak też robiłam. Wykorzystywałam kije, okazały się wspaniałe nie tylko przy podchodzeniu, ale i przy zbieganiu.
Ostatnie kilometry to przyjemna droga w dół po leśnym podłożu, dwa kilometry przed metą wyprzedzamy dwie, może nawet trzy pary. Krzyczę do Piotra, że już niedaleko (tak jakby sam nie wiedział) i pędzimy do mety. Tuż przed mostkiem dwóch rosłych chłopaków idzie krok za krokim, nie mogę ich wyprzedzić, bo tarasują mostek. Zdecydowanie wydaję polecenie: „Albo nas przepuśćcie, albo biegnijcie”. Poskutkowało 🙂 Ruszyli tyłki i pobiegli przed nami. Wiedzieliśmy, że tuż za mostkiem jest meta, więc gnaliśmy ile sił w nogach. A za mostkiem – szok! Nie ma mety, tylko wolontariusze krzyczączy, że jeszcze na asfalt i 500 metrów. Gdyby pomysłodawca wpadł mi wtedy w ręce! 🙂 Asfalt na końcu takiego biegu???!!!
Wpadamy jednak na metę, tam ściska nas nasz syn, który pracował na mecie jako wolontariusz. Tyle radości, tyle szczęścia i słowa Kuby: „Jestem z Was, rodzice, bardzo dumny”. Czego chcieć więcej?
Wypijamy rzeźnickie piwo, dojadam pozostałość bułki z serem, oddaję się w ręce masażystki i wracamy do Cisnej. Piotr cały czas powtarza: „Żono, 13 godzin i 40 minut – czas zaj…y!”.
Na drugi dzień z troską pyta jak się czuję, co mnie boli. „Opalenizna pod kolanami, chyba mam poparzenie”. Patrzy na mnie wielkimi oczyma i nie rozumie. A czwórki, dwójki, łydki i inne części ciała? Nie, to mnie nie boli. Jedziemy więc na start Rzeźniczka, biegną przecież nasi znajomi, a potem na punkt nawadniania do pomocy i robić zdjęcia.
Wracam myślami do naszego biegu, analizuję trasę… 45 minut na przepakach to zdecydowanie za długo! Za rok trzeba to skrócić o połowę. Bo Piotr zadeklarował, że w przyszłym roku ani myśli zmieniać partnera na Rzeźnika. 🙂
(fot. Jolanta Błasiak-Wielgus, Karina Dębiec, Dorota Kwiatkowska, Paweł Kosin, Piotr Nadrowski i własne)