Ile jesteście w stanie poświęcić, żeby realizować swoje marzenia? My zerwaliśmy wszystkie lokaty, osuszymy konto oszczędnościowe do zera. Ja zaryzykowałam, że nie będę miała pracy, do której mogłabym wrócić w Polsce. Możliwe, że nasze koty nie będą chciały nas znać po dwóch miesiącach nieobecności, powiedzą nam: “Spadówa, wujek Kamil zostaje z nami, a Wy róbta, co chceta i gdzie chceta”.
Ale jesteśmy tu, w Boulder, mekce biegaczy ultra i triathlonistów. Na porządku dziennym jest widok wypasionego roweru, całych grupek biegaczy czy gazety “Triathlete” albo “Paleodiet” przy kasie w supermarkecie. W miejscu, gdzie u nas wykłada się “Dianę” i “Panią Domu”. Tu, w Boulder, mieszkają Tony Krupicka i Scott Jurek, tu drukują książki Joe Friela. I wielu innych, których książkami się zaczytujemy w poszukiwaniu inspiracji i wiedzy o bieganiu.
Nie mieszkamy w samym mieście. Mamy do niego ze 12 km, które pokonujemy furgonetką z naszym gospodarzem – Stevem albo na rowerach – po serpentynach w dół, a potem z jajkami w plecaku pod górę. Drewniany dom z bala jest jak marzenie. Stoi samotnie na wzgórzu, na 2000 m n.p.m., wśród sosen, pod którymi kryją się małe ścieżynki – idealna sceneria do biegania. O wschodzie słońca ściana lasu płonie pomarańczowo, wieczorem, o zachodzie – światło również jest ostre, a słońce świeci nisko. Pogoda jest doskonała. Chłodno i słonecznie.
Biegaliśmy na razie niewiele, bo wrzesień poświęciliśmy na roztrenowanie. Wszędzie jest mocno pod górę albo w dół, dlatego biegamy krótko. Płuca jeszcze kiepsko radzą sobie z wysokością, ale dajemy sobie czas. Byliśmy nad Lake Isabelle w wyższych partiach gór, na 3300 m n.p.m. Góry przykryte były świeżym śniegiem, powietrze zimne, a płuca pompowały jak miechy, choć wycieczka była spokojna i truchtaliśmy niewiele.
Zawsze marzyłam o tym, żeby pomieszkać gdzieś w górach, w innym kraju. Zadomowić się, pofunkcjonować w innej kulturze. Teraz realizujemy swój “American Dream”. Choć już na początku roku zaczęliśmy mówić o tym wyjeździe jako sprawie przesądzonej, to dopóki nie miałam “w garści” biletów, nie byłam pewna, czy to się uda. Tyle spraw trzeba było zorganizować! Poukładać codzienne puzzle, żeby – co tylko się da – robić stąd, przekazać część obowiązków na miejscu, w Warszawie, zaufanym osobom. Zarwane noce i praca w weekendy, odchodzenie od komputera właściwie tylko po to, żeby coś zjeść i może chwilę się przebiec albo – pojechać gdzieś rowerem, żeby w ogóle się poruszać. W ostatnie dni przed wyjazdem budziłam się o 4 rano z poczuciem, że przecież muszę jeszcze zrobić tyle rzeczy.
Ale nagroda przerosła nasze oczekiwania. W najśmielszych snach nie wyobraziłam sobie, że będziemy mieszkać w tak pięknym miejscu.
Postanowiliśmy na początku roku, że połączymy wyjazd do Boulder z pisaniem książki. O ultra, o naszych doświadczeniach, na podstawie wiedzy, którą zgromadziliśmy przez lata pracy w Bieganiu, starty w spektakularnych zawodach w Europie, organizację imprez i obcowanie z mocarzami z polskiego środowiska biegowego. Piszemy. Wena póki co również zaskoczyła mnie pozytywnie.
Oczywiście – można powiedzieć: “Ta, łatwo jej pisać o marzeniach. Nie ma dzieci, nie ma domu, który strach zostawić, kredytu, może sobie jechać”. Nie ma, prawda. Ale żadna z tych rzeczy nie jest przypadkowa. To świadome wybory, dzięki którym mogłam tu dotrzeć. I jak dotąd – ani przez chwilę nie żałowałam.