Polak Polakowi zgotował ten los… Kilka słów o aferze Karola Zalewskiego

10.08.2018 Niemcy Berlin Stadion Olimpijski Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce 2018 Final 400m N/z Karol Zalewski Fot. Lukasz Szelag/REPORTER European Athletics Championships 2018
Krajowi działacze sportowi nigdy nas nie zawodzą. Polski Związek Lekkiej Atletyki dawno nie rozpętał żadnej afery, w ostatnich dniach uderzono więc z grubej rury. Na mistrzostwa świata nie zabrano najlepszego polskiego sprintera ostatnich lat, twierdząc, że jest zbyt słaby. Na zawody pojadą natomiast jego wolniejsi koledzy z reprezentacji. Logiczne, prawda?
Żeby zrozumieć genezę tej sprawy, trzeba zacząć od prostego i bezlitosnego stwierdzenia: męski sprint w Polsce od lat leży na dnie. Wiele mówi się o słabości biegów długich, niewielu natomiast kibiców zdaje sobie sprawę, że w sprintach jest jeszcze gorzej. Do rekordu Polski na 100 metrów nikt nawet nie zbliżył się od 35 lat. Na 200 i 400 metrów – od lat dwudziestu. Nasi biegacze kompletnie nie liczą się w międzynarodowej rywalizacji. Nie zmienia to jednak niczego w szkoleniu. Trenowaniem zawodników zajmują się nadal ci sami trenerzy, często panowie po 60-tce i 70-tce. Działacze sportowi, w większości ci sami od lat 70. XX wieku, pogrążeni są w błogim samozadowoleniu. Nikt nikogo nie rozlicza ze słabych wyników.
Ciemny obraz sprintu rozjaśniają pojedyncze sukcesy sztafet. W szczególności chodzi o sztafetę 4×400 metrów. Mężczyźni mieli swój moment chwały w zeszłym roku, kiedy pobili halowy rekord świata. Tydzień później co prawda szybciej pobiegli amerykańscy studenci, ale rekord ten nie został uznany. Podporą tamtego sukcesu był Karol Zalewski, rozgrywający sezon życia. To biegacz, który w 2015 roku był młodzieżowym mistrzem Europy na dystansie 200 metrów. Jako pierwszy polski sprinter od wielu lat zaczął pojawiać się na imprezach międzynarodowych – m.in. na 200 metrów biegał na igrzyskach olimpijskich oraz w finale mistrzostw Europy. Inni Polacy nie byli w stanie uzyskać minimum kwalifikacyjnego do występu w tych imprezach.
W ostatnich latach Karol Zalewski przekwalifikował się na bieganie 400 metrów. Z sukcesem – został podporą sztafety, z którą zdobył m.in. wicemistrzostwo Europy, poprawił wspomniany halowy rekord świata, a indywidualnie na 400 metrów osiągnął w zeszłym roku czas 45,11, dający trzecie miejsce w historii tej konkurencji w Polsce. W tym roku był najszybszym Polakiem na 400 metrów w hali oraz na stadionie. To jednak, jak wiadomo, za mało. Myli się ten, kto myśli, że żeby trafić do reprezentacji kraju, wystarczy być najszybszym. Trzeba jeszcze zdobyć serce selekcjonerów, od których zależy wszystko. Jeśli ktoś im się nie spodoba, nie ma zmiłuj. Możesz biegać rekordy świata, a i tak zostaniesz w domu.
To właśnie przytrafiło się Karolowi Zalewskiemu. Aby zrozumieć, dlaczego, trzeba wrócić do spraw organizacyjnych. W tym roku na mistrzostwa świata indywidualnie na 400 metrów nie zakwalifikował się żaden Polak. Zalewski był najbliżej tego osiągnięcia, kwalifikował się jednak tylko z listy rankingowej. Co jeszcze gorsze, na docelowe zawody kwalifikacji nie uzyskała także sztafeta 4x400m. Dla zawodników i trenerów to prawdziwy dramat. Stypendia, jakie uzyskują biegacze z Ministerstwa Sportu, zależą od miejsca w finałach międzynarodowych imprez, czyli od tego, czy zawodnik znajdzie się w pierwszej ósemce. Zasady te są zresztą dla sztafet bardzo wygodne. O ile maratończyk realnie ma minimalne szanse na miejsce w pierwszej ósemce ważnych zawodów (musi pokonać tabuny Kenijczyków i Etiopczyków), tak proszę pomyśleć – ile istnieje sztafet narodowych w Europie? A ile mocnych? Miejsce w pierwszej ósemce na wielu zawodach jest względnie łatwe do uzyskania, dlatego występy w sztafetach to dla sprinterów żyła złota. Stypendia uzyskują nawet biegacze rezerwowi. W reprezentacji jest aż sześć miejsc. Logiczne, że o awans toczy się zawzięta, zakulisowa wojna. A ten, kto decyduje o powołaniach, ma wielką władzę.
Skandale towarzyszą tym nominacjom od wielu, wielu lat. Nigdy nie było tak, że jedzie sześciu najszybszych. W końcu, w trosce o przejrzystość, ustalono zasady powoływania. Najszybsi w Polsce oraz medaliści mistrzostw kraju mają praktycznie pewne wejście do reprezentacji. Co jest zresztą logiczne.
Sęk w tym, że w obecnym sezonie sztafeta nie wywalczyła kwalifikacji. Na szczęście dla nas, próbując ratować spadającą popularność lekkiej atletyki, działacze światowego związku wymyślili, że w tym roku na mistrzostwach świata dodatkowo pobiegną sztafety mieszane: dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Ponieważ Polska została zaproszona do udziału, dla reprezentantów otworzyła się dodatkowa furtka: łącznie z rezerwowymi sześć miejsc do obsadzenia – trzy męskie i trzy kobiece.
Tymczasem nasze panie, po zatrudnieniu parę lat temu w reprezentacji młodego trenera, Aleksandra Matusińskiego, biegają mocno nie tylko w sztafecie, ale i indywidualnie. Z nimi w składzie osiągnięcie miejsca w pierwszej ósemce jest bardzo, bardzo realne. Oznacza to, że ten, kto dostanie się do mieszanej reprezentacji, ma wielkie szanse na stypendium. A zasady powołania owszem, istnieją, ale dotyczą sztafety 4×400 m mężczyzn i osobno 4×400 m kobiet. Nikt wcześniej nie wpadł na pomysł połączenia tych zespołów, więc nie ma oficjalnie zapisanych zasad dla sztafety mieszanej. A skoro nie ma, to wolno wszystko. Dlatego Karol Zalewski, mimo że jest najszybszym Polakiem na 400 m w tym i poprzednim roku, nie został włączony do składu.
W tle pojawiają się różnego rodzaju personalne rozgrywki, nieczytelne dla przeciętnego kibica. Ważne, że Zalewski jest w tym układzie ciałem obcym. Nie dość, że trenuje daleko, najpierw z trenerem, który nawet nie specjalizuje się w sprincie, a obecnie z młodym szkoleniowcem spoza układu, to jeszcze bezczelnie biega najszybciej w Polsce. Nic dziwnego, że w sztafecie go nie chcą. Poziom bezczelności został jednak przekroczony, gdy Krzysztof Kęcki, szef wyszkolenia PZLA, szerzej nieznany z sukcesów trenerskich, w szczególności biegowych, usiłował wytłumaczyć, że Zalewskiego nie powołano… ze względów sportowych. Najpierw wyciągnięto jednak wątek, nazwijmy go, obyczajowy. Otóż wezwano Zalewskiego przed komisję dyscyplinarną PZLA (tak, istnieje takie kuriozalne ciało), pod porażającym zarzutem, że… w czerwcu za późno przyjechał na zawody. Tak, dobrze czytacie. Nieważne, że jest najszybszy w kraju, że mamy wrzesień, ważne, że przyjechał za późno gdzieś tam w czerwcu. Punktualność to przecież poważna sprawa. Kto wie, czy biegacz poza tym nie miał np. zbyt krótkich spodenek.
Chciano zdyskwalifikować nieboraka za zbyt późny przyjazd, a w w wywiadach jego anonimowi (!) koledzy (!) z reprezentacji zarzucali, że na spotkaniu podczas obozu Zalewski trzymał nogi na stole. Kęcki doszedł jednak do słusznego wniosku, że publika może tego nie kupić. Bo, powiedzmy sobie szczerze, jako kibica nie interesuje mnie punktualność Zalewskiego, to, gdzie trzyma nogi, ani kolor jego bielizny czy preferencje muzyczne. Interesuje mnie, w jakim czasie przebiega 400 metrów. A on robi to najszybciej w kraju. Dlatego Kęcki dość mętnie zaczął tłumaczyć, że owszem, były zarzuty dyscyplinarne, ale ostateczna decyzja miała podłoże sportowe. Zupełnie pominął kwestię tego, że mówimy o najszybszym Polaku ostatnich dwóch lat na dystansie 400 metrów i jednego z czterech najszybszych w historii. Karol Zalewski poczuł się słusznie rozczarowany, napisał emocjonalny wpis na Facebooku, zainteresowały się tym media… Niczego to jednak nie zmieniło i nie zmieni, bo działacze sportowi w Polsce nie są w żaden sposób zależni od opinii publicznej czy nawet wyników sportowych. To państwo w państwie.
Tak wygląda w skrócie afera Zalewskiego, przewalająca się przez media sportowe, i taki mamy klimat na godziny przed rozpoczęciem mistrzostw świata. Działacze sportowi jak zwykle skradli show.