Czytelnia > Triathlon > TRI: Ludzie > Triathlon
Maja Włoszczowska – „szKOŁA ŻYCIA” – recenzja
Ani biegaczka, ani triathlonistka – ale zawodniczka, której nazwisko jest znane w szerokim kręgu sportowców, niezależnie od dyscypliny, którą się zajmują. Ikona polskiego kolarstwa. A skoro Maję wszyscy znają i kochają, mogą zainteresować się jej niedawno wydaną autobiografią. Maja Włoszczowska, korzystając z pomocy Juliana Obrockiego, napisała o swoim życiu i dotychczasowym przebiegu kariery.
Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie dostanę tę książkę w swoje ręce. A potem czytałam ją na dwa razy. Raczej nie była to dla mnie opowieść, od której nie mogłam się oderwać, tak jak miało to miejsce w przypadku biografii braci Brownlee albo Chrissie Wellington. Czyta się ją lekko, może trochę zbyt lekko – zapis wspomnień idzie szybko i wartko, bez zatrzymywania się na dłużej nad niektórymi sprawami, za to niekiedy z kilkukrotnym powracaniem do pewnych wątków. W swej formie przypomina zmonologizowany zapis wywiadu. Jest pamiętnikiem-poradnikiem, napisanym w większości krótkimi zdaniami, przepełnionymi ekspresją. To wszystko ma jednak swoje plusy.
Jeśli chodzi o merytoryczną zawartość książki, jest w niej wszystko, czego oczekiwałam. Maja opowiada o tym, skąd wzięło się u niej zamiłowanie do jazdy rowerem, jak wyglądały jej pierwsze kroki w sporcie, w jaki sposób wspinała się po kolejnych szczeblach kariery – o wszystkim rzeczowo i na temat, jak przystało na umysł ścisły. Pisze, czym były dla niej zwycięstwa i porażki i z kim nawiązywała najlepsze relacje.
Uśmiech – zobowiązanie służbowe
A propos relacji… Autorka poświęca obszerny rozdział cieniom, jakie na życie rzuca wyczynowe uprawianie sportu. Jej zdaniem, będąc sportowcem na światowym poziomie, nawiązywanie i utrzymywanie jakichkolwiek bliskich stosunków jest prawie niemożliwe, a w każdym razie bardzo utrudnione. Nie ma mowy o „dawaniu siebie innym” – trzeba ciągle dbać o własną wygodę. Egocentryzm jest wpisany w cenę tej zabawy, a to na dłuższą metę jest trudne do zniesienia. Maja mówi o sobie, że jest szczęściarą, że ma przy sobie znajomych, którzy wciąż chcą się z nią kumplować. Mąż, przyjaciółka, pies, kot i kanarek – wszyscy schodzą na dalszy plan. Dzieci? Jest w sporcie jedna – j e d n a – kolarka górska na światowym poziomie, która po urodzeniu dzieci wróciła do uprawiania wyczynowego sportu. W większości przypadków wzięcie odpowiedzialności za zależnego od siebie człowieka to całkowite przewartościowanie życia, po którym już nic nie jest takie samo. Dlatego trzeba wybierać. A jest to tylko jeden z elementów, przez które kobieta w wyczynowym sporcie ma trudniej niż mężczyzna.
Codzienne życie wyczynowego kolarza kręci się wokół treningu, spania i jedzenia – zresztą na nic innego nie wystarcza sił. Maja opisuje swój typowy dzień. Nawet dla osób całkowicie zakręconych na punkcie jazdy na rowerze ten plan nie brzmi jak spełnienie marzeń. Zwłaszcza że – co dla niektórych może być zaskoczeniem – bycie zawodowym sportowcem to nie tylko trenowanie i startowanie w zawodach. Związanie kontraktem narzuca na niego masę zobowiązań, które zbliżają go do urzędnika albo przedstawiciela handlowego dużej firmy. Musi być kulturalny, elokwentny, powinien władać językami obcymi i ładnie się ubierać. Żeby szef – w tym przypadku sponsor – był zadowolony. Jeśli nie będzie – z Twoich wyników i Twojej osoby, funkcjonującej jak wizytówka jego firmy – któregoś dnia możesz zostać na lodzie.
Maja szczegółowo opisuje kolejność współpracy z trenerami i członkostwo w zawodowych teamach, które przewinęły się przez kilkanaście lat jej kariery. Pisze także o ludziach, którzy wywierali na nią największy wpływ i najbardziej jej pomagali. Wspomina o dylematach, przed którymi stawała, gdy musiała dokonywać wyborów. Czy zostać w polskim teamie CCC, który de facto został od podstaw stworzony dla niej i w którym nawiązała wiele przyjaźni, czy przejść do międzynarodowego teamu Liv/Giant, dającego ogromne możliwości i otwierającego przed nią nowe perspektywy? Wybór był trudny, decyzja jednak trafna. Powrót pod skrzydła jej pierwszego sponsora, którym był Giant, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Rzecz o ściganiu
Wisienką na torcie każdego cyklu treningowego są zawody. Większość z nas trenuje po to, żeby stanąć na starcie obok innych sportowych zapaleńców, dawać z siebie wszystko aż do mety i umierać potem z satysfakcji. Nie inaczej jest w przypadku zawodowej kolarki, Mai Włoszczowskiej. Jednak w jej przypadku zawody nie mają nic wspólnego z przyjemnością. Wielkie cierpienie od startu do mety nie zawsze kończy się radością i satysfakcją za linią końcową. Czasem wiąże się z wielkim rozczarowaniem i gorzkim smakiem niepowodzenia. A przyczyn jest wiele: defekt, niefortunny wypadek czy choćby… zgubienie się na trasie. Zwłaszcza to ostatnie uczy pokory i radzenia sobie z rozczarowaniem. A w kolarstwie górskim nie jest wcale rzadkością.
Sport hartuje fizycznie i psychicznie. Im więcej siedzisz w sporcie, tym bardziej niezłomny staje się Twój charakter. To znana prawda, której potwierdzeniem jest historia Mai. Po fatalnej kontuzji przed Igrzyskami Olimpijskimi w 2012 roku wielu specjalistów nie dawało jej szans na powrót do wyczynowego sportu. A ona nie tylko wróciła, lecz także zaczęła od razu wygrywać ważne zawody. Ilu zawodników po podobnym zdarzeniu – okupionym potwornym bólem, złamaną nadzieją na medal olimpijski i niepewnością o przyszłość – dałoby sobie spokój z „zabawą w sport”? To podchwytliwe pytanie, bo historia Mai nie jest przypadkiem bez precedensu. Inny zawodnik z polskiej kadry olimpijskiej, maratończyk Marcin Chabowski, również kontuzjował się krótko przed wyjazdem do Londynu. I też wrócił do rywalizacji w wielkim stylu. To jest właśnie sport.
Per aspera ad astra
Uwierzcie mi, kilka razy w tygodniu zadaję sobie pytanie: po co ja to sobie robię?
Wielokrotnie można zadać sobie pytanie, czy bardziej się Mai zazdrości, czy współczuje. Z jednej strony – wiele jest do pozazdroszczenia. Całe jej życie kręci się wokół – nomen omen – kręcenia. Nie musi się martwić, czy zdąży pójść na trening pomiędzy pracą a domowymi obowiązkami. Ma do dyspozycji najlepszy sprzęt, osobistego fizjoterapeutę, a jednymi z jej powinności służbowych są regularne sesje w saunie. Jednak naiwny jest ten, kto sądzi, że taki tryb życia to bułka z masłem. Z kart książki wyłania się jednak historia dziewczyny, która robi to, co kocha najbardziej na świecie. Ze zdjęć Mai z tras zawodów bije determinacja i chęć do walki, z fotografii spoza nich – radość i cudowna życiowa energia. Nie ma wątpliwości, że Maja Włoszczowska jest do tego po prostu stworzona. Dobrze, że ma dyplom magistra matematyki finansowej, ale jeszcze lepiej, że nie musi z niego korzystać.
Na koniec jeszcze dwa słowa o kwestii edytorsko-wydawniczej. Po pierwsze – książka jest wydana bardzo ładnie i estetycznie. Po drugie – kilka literówek i błędów blednie w konfrontacji z błędem w nazwisku autorki umieszczonym na okładce książki. To niby tylko literówka, ale mimo to nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktoś na to pozwolił. Nie wiem, czy Michael Phelps dopuściłby do wydania jego autobiografii, podpisanej na okładce jako autobiografia, dajmy na to, Phealpsa – wyglądałoby to jak ewidentny brak szacunku do autora.
Tak czy inaczej, podsumowując: książka jest moim zdaniem zdecydowanie godna polecenia. Treści bardziej osobiste przeplatają się zgrabnie z treściami poradnikowymi, przeznaczonymi głównie dla początkujących miłośników kolarstwa. Każdy biegacz, triathlonista i pływak także wyciągnie z nich dla siebie coś dobrego. A rady od Mistrzyni są zawsze na wagę złota!
Informacje o książce:
Tytuł: „Szkoła życia”
Autorzy: Maja Włoszczowska, Julian Obrocki
Wydawnictwo: Burda Publishing Polska
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 300
Cena: ok. 25-35 zł