Czytelnia > Dieta > Czytelnia > Felietony
Felieton: Woda czy izotonik?
Woda czy izotonik? Rys. Krzysztof Dołęgowski
Haile Gebrselassie podczas swojego maratońskiego debiutu w Londynie w 2002 roku rekordu świata nie poprawił, natomiast pokazał coś, moim zdaniem, znacznie ciekawszego, przynajmniej jeśli chodzi o granice ludzkich możliwości. Przebiegł ten dystans na samej wodzie w dwie godziny, sześć minut i trzydzieści pięć sekund.
Żadnych izotoników, żeli, węglowodanów – z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać niewiarygodne, zresztą już wtedy całe zdarzenie odbiło się szerokim echem. Wytłumaczenie (całkiem racjonalne) brzmiało: nie czułem takiej potrzeby, treningi wykonywałem, pijąc tylko wodę, wolałem nie ryzykować. Nie był to w każdym razie udany bieg, Haile jak na prawdziwego mistrza przystało, wyciągnął wnioski, zastąpił wodę mieszanką węglowodanową, pobił dwukrotnie rekord świata… i w 2012 roku w Berlinie zszedł z trasy z powodu problemów żołądkowych.
Pomijając humorystyczny aspekt cesarskich perypetii z izotonikami, proponuję skupić się na tym, co najważniejsze: właściwe uzupełnianie węglowodanów na trasie maratonu w przypadku odpowiednio wytrenowanego organizmu może dać jakieś 2–3 minuty zysku (najlepszy rezultat Haile jest dokładnie o 2,36 min lepszy od jego debiutu z Londynu, nie zapominajmy o jego pozostałych, wolniejszych biegach). Nie chcę tutaj całkowicie negować znaczenia odżywek, izotoników i strategii odżywiania na trasie – chciałbym jednak zwrócić uwagę na realne znaczenie treningu przemian tłuszczowych (co w praktyce oznacza jedno: długie wybiegania). Zejdźmy na ziemię.
Liczba artykułów podkreślających wagę paliwa w wysiłku maratońskim zaspokoi apetyt każdego. To wiedza dużo bardziej lekkostrawna, niż praktyka wybiegań 35-kilometrowych. W efekcie powszechnym zjawiskiem jest nadmierne objadanie się przed startem, skutkujące szybkim przyrostem 1–2 kilogramów w ostatnim, przedmaratońskim tygodniu. Do tego tradycyjne pasta party w przedstartowy wieczór, uczta na punktach żywieniowych i oczywiście posiłek regeneracyjny po każdych zawodach – najlepiej z dokładką. Zaczynam rozumieć, dlaczego odchudzanie poprzez bieganie jest takie modne.
Pierwszy raz poważniej zaczął uwierać mnie ten fenomen podczas Biegu Rzeźnika (2012 – przyp. red.) – około trzydzieści kilometrów przebiegłem niedaleko Michała i Maćka – jednych z najmocniejszych biegaczy ultra w Polsce, świrów na diecie niskowęglowodanowej (Michała Jędroszkowiaka i Maćka Więcka – przyp. red.). Michał pił wodę, a ja wrzucałem w siebie co 20–30 minut żel (nie dość, że dobry, to jeszcze od sponsora). Maciek wodę, ja żel. Michał wodę, ja żel… Biegnąc obok nich czułem się jak amerykański muscle car z siedmiolitrowym benzyniakiem pod maską przy nowoczesnych dieslach Audi, które wygrywają wyścigi 24-godzinne. Chłopaki skończyli na pudle, a my na piwie w schronisku.
Trzy i pół miesiąca później podczas przygotowań do maratonu zaliczyłem bardzo ciekawy trening: 35 km w średnim tempie 4:05 min/km, na czczo. Był to jeden z tych treningów, które lepiej się wspomina niż biega; jednakowoż będę się upierał, że to lepsze rozwiązanie problemu energetycznego na ostatnich kilometrach maratonu niż dodatkowa porcja spaghetti podczas pasta party. Na koniec tych luźnych dywagacji kalorycznych – malowniczy paradoks do refleksji: jak wiadomo, napoje izotoniczne są dobre, bo izotoniczne – czyli mają zbliżone ciśnienie osmotyczne do płynów ustrojowych. Podczas wysiłku, jakim jest maraton, zwłaszcza w wyższej temperaturze, tracimy wodę, elektrolity i zużywamy glukozę krążącą we krwi… Z każdym kolejnym krokiem izotonik staje się coraz bardziej hipertoniczny. Ktoś mi to wytłumaczy?
Zdrówko!
„Wody!”, Bieganie, styczeń-luty 2012.