Blogi > Blogi > Piotr Falkowski i Jagoda Wąsowska > Wydarzenia > Relacje z biegów
„TO DOKĄD JUTRO, KOCHANIE, JEDZIEMY?”
„To dokąd jutro, Kochanie, jedziemy?” – zapytałam w piątek wieczorem mojego męża. „Nie osłabiaj mnie, Żono” – odpowiedział Piotr lekko zszokowany. „Przecież mówiłem Ci, że jedziemy do KODNIA”. Kodeń, Kodeń, Kodeń… Naprawdę… nic mi to nie mówiło.
Mąż mi wprawdzie mówił, że zaplanował wycieczkę na Bieg Sapiehów do Kodnia, ale Kodeń z niczym mi się nie kojarzył. Wycieczka zaplanowana – zatem ruszamy! Po drodze, według planu, zatrzymaliśmy się w Radzyniu Podlaskim. Tamtejsza mleczarnia ma najlepsze w Polsce żółte sery długo dojrzewające o jakże pięknie brzmiących nazwach – Rubin, Bursztyn… Po zakupie kilku kilogramów jedziemy dalej. Towarzyszą nam Wasyl i Dorota. Dla skrócenia czasu podróży Wasyl raczy nas anegdotkami z pasji biegania. Gdy opowiedział, jak to zamiast balsamem do ciała posmarował się przed biegiem kremem do golenia, a potem po polaniu się wodą zaczął toczyć pianę… wysiadłam. Dosłownie. Oczami wyobraźni, a mam ją dość dużą, widziałam biegnącego i pieniącego się Wasyla oraz wielkie oczy innych biegaczy. Kodeń nad Bugiem, granica z Białorusią. 240 km od Piaseczna. Na miejsce dotarliśmy około 11. Do biegu były jeszcze dwie godziny, więc rozłożyliśmy koce na trawie przed szkołą i chroniąc się w cieniu drzew przed upałem odpoczywaliśmy.
Z kuchni dochodził smakowity zapach gotującego się posiłku dla biegaczy. Piotr zaczął już snuć wizje rezygnacji z biegu i udania się od razu na obiadek. Żartował oczywiście. On by zrezygnował ze ścigania się! W pewnej chwili zrobiło się wokoło jakby luźniej. Biegacze gdzieś sobie poszli. To „gdzieś” okazało się być linią startu. Nie był pod szkołą, gdzie odbieraliśmy pakiety startowe, ale kilkaset metrów dalej, pod słynną miejscową bazyliką. Uczestników było około 200.
Żar niemiłosierny lał się z nieba, a organizatorzy z dumą podkreślali, że na ich biegu pogodę mają gwarantowaną. Przemówienia, święcona woda i XIV Bieg Sapiehów w Kodniu rozpoczęty. Ruszyliśmy płaską trasą wśród pól, do pokonania mieliśmy 15 km – zaskoczeniem był silny wiatr, który wiał prosto w twarz.
Wraz z upałem nie sprzyjały biciu jakichkolwiek życiówek. Dla większości biegaczy, ale nie dla mojego męża. On jest jak trzmiel. Według praw fizyki nie powinien latać, ponieważ powierzchnia jego skrzydeł jest zbyt mała w stosunku do odwłoka i nie powinny utrzymywać go w powietrzu. Trzmiel nie zna się jednak na fizyce i fruwa. Mój mąż podobnie. (W szkole zawsze byłem słaby z fizyki – przyp. Piotra). Upał? Nie szkodzi. Wiatr w twarz. Nie szkodzi. Wykombinowal, że skoro w jedną stronę biegnie pod wiatr to z powrotem będzie z wiatrem. Na metę przybiegł dwudziesty drugi, w czasie 1:02, prawie trzy i pół minuty lepszym niż jego życiówka.
Podobnie do tego biegu podszedł chyba pan Leoncjusz Stasiewicz z Hajnówki (rocznik 1939!!!), który w tak morderczych warunkach pokonał trasę w 1:42. Jego żony pani Wiery tym razem wyjątkowo nie było. Poszła na pielgrzymkę…
Po biegu – obiad. Wspaniały rosół z makaronem, bigos z ziemniakami i obłędny kompot wieloowocowy. Jeszcze dekoracja i wręczenie nagród – obowiązkowo, bo Dorota zajęła pierwsze miejsce w swojej kategorii! (ja byłam trzecia, Piotr w swojej drugi) – i idziemy zwiedzać okolicę.
Kodeń, wieś w województwie lubelskim, dwa lata temu obchodził 500-lecie istnienia. Wiele zawidzięcza rodowi Sapiehów. Jan nadał miastu prawa magdeburskie, ustanowił targi tygodniowe i trzy jarmarki w roku. Mikołaj w latach 30. XVII wieku wybudował renesansowy kościół św. Anny, do którego sprowadzono malarską kopię hiszpańskiej rzeźby Matki Bożej z Guadalupe. Kodeń stał się miastem pielgrzymkowym.
W czasie zaborów właścicielami Kodnia zostali Braniccy, następnie Flemingowie i Czartoryscy. Po upadku Powstania Styczniowego, stracił prawa miejskie, a kościół św. Anny z rozkazu cara zamieniono w cerkiew prawosławną. Dziś Kodeń leży przy granicy z Białrusią. Wyznacza ją rzeka Bug. Poszliśmy zobaczyć więc i Bug, ale komary i olbrzymie muchy chciały nas zjeść bez noża i widelca popijając krwawą mary.
Wracając znad rzeki zatrzymaliśmy się jeszcze w domu pielgrzyma na lody o wyjątkowych regionalnych smakach (absolutnie nie polecamy!) i drożdżówki (polecamy jak najbardziej!). Nastał czas wyjazdu z Kodnia, ale nie końca naszej wycieczki. Mój mąż zaplanował, że po drodze zatrzymamy się w Jeruzalu. To maleńka miejscowość, w której kręcony jest przeuroczy serial „Ranczo”. Jako fani nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności.
W Jeruzalu jak w Wilkowyjach – drewniany kościół, sklep Więcławskej, gdzie za 5 złotych możesz kupić mamrota (wciąż stoi w lodówce, jeszcze nie odważyliśmy się skosztować :)), jest i najsłynniejsza w Polsce ławeczka. Tu kolejny raz rozbawił mnie Wasyl. Jako miłośnik lodów zaraz po wyjściu z samochodu kupił sobie wielkiego kręconego loda, z którym natychmiast pomaszerował… do toalety! Bo go przypiliło… Wyszedł bez loda, za to z opróżnionycm pęcherzem. Do domu wróciliśmy późnym wieczorem – zmęczeni, ale pełni wrażeń. To dokąd, Kochanie, jedziemy w kolejny weekend?