Triathlon > TRI: Trening > Triathlon
Zaplanuj sukces od początku do końca. Część 6: Fetysze
Pisaliśmy już o przygotowaniu przed startem, pływaniu, rowerze i biegu, a także o strefie zmian. Jest jednak jeszcze coś, co musimy uwzględnić…
Choć czary, zabobony i przesądy znikają z naszej codzienności, to w triathlonie trzymają się wciąż bardzo dobrze. Za każdym razem jak rozmawiam na szkoleniach z managerami, o tym jak przygotować się do trudnej rozmowy z pracownikiem, dyskutujemy o konkretnym scenariuszu; krokach, jakie w danej rozmowie powinny zajść, aby móc osiągnąć jej cel. Nie jestem psychologiem z wykształcenia, ale czuję podskórnie, że w chwilach stresu potrzebujemy jakiejś struktury, która da nam poczucie stabilizacji i oparcia. To samo dzieje się przed startem. Czasami tylko przed ważnym, czasami przed każdym. Ta rutyna, według mnie, ma dwa cele. Po pierwsze ma nas wewnętrznie uspokoić – ponieważ ostatnio też tak robiłem i dobrze poszło – teraz będzie podobnie. Oczywiście rutyna nie gwarantuje rezultatu. Ale jakoś nie rezygnuję z niej niezależnie od wyniku zawodów. Najwyżej po starcie rozliczam się nie tylko ze swojego występu, ale również analizuję odstępstwa od tej rutyny. Tak mam. Drugim celem może być skoncentrowanie się na powtarzalnych, a co za tym idzie znanych czynnościach – takich mini kotwicach. Ja np. biegam w tych samych ciuchach, z tym samym paskiem na numer startowy, jem dokładnie ten sam posiłek rano. To są moje fetysze.
Fetyszem może być cokolwiek
Na pewno będzie to gadżet. Niejaki Krasus, czyli Marcin Krasoń jeździ na rowerze z towarzyszem – plastikowym stworem. Co z tego, że stwór całkowicie zaburza aerodynamikę roweru jaki właśnie kupił za kilkanaście tysięcy złotych. To jego fetysz i jednocześnie towarzysz wysiłku. Ja z kolei niezależnie jaki rower dostanę od Wertykala, zawsze zamieniam koszyk na bidon. Na ten pierwszy – oryginalny dla mnie. Taki za 6 zł, który był na rowerze, który pomógł mi wygrać moje pierwsze zawody triathlonowe w życiu – Borówno 2009. Wprawdzie wygląda to trochę tak jakby do samochodu super klasy zamontować najbardziej obciachowe felgi, ale to jest właśnie mój fetysz. Klasyką jest brak golenia się przed startem, wożenie na rowerze numeru startowego z ostatniego wyścigu. Ja w dzień poprzedzający zawody zawsze jem pączka, chodzę do fryzjera oraz robię najbardziej obciachowe „WONSY MOCY”.A co gdy nie da się jakiejś rutyny spełnić?
Czasami łapię się na tym, że moje przyzwyczajenie bierze górę nad rozsądkiem. Pamiętam jak przed Mistrzostwami Świata na Hawajach starałem się znaleźć coś pączkopodobnego (pączki z dziurką to nie pączki). Zacząłem się wtedy zastanawiać czy wysiłek włożony w poszukiwania był współmierny do zysku z niego płynącego. Nie znalazłem. I naprawdę przystąpiłem do tego startu załamany. Wprawdzie skończyło się przyzwoicie (19. w kat wiekowej), ale spodziewałem się pecha na każdym kilometrze zawodów.Czy w związku z tym warto mieć takie fetysze czy też rutyny przedstartowe? Według mnie warto. Uspokajają, odrywają głowę od ciągłego myślenia – jak pójdzie, jak będzie, czy dam radę. Jest jednakże jeden warunek. One mają być środkiem, a nie celem. Innymi słowy nie ma sensu biegać w butach, w których ciągle się biegało, jeśli buty te nie nadają się do biegania. Na dworze +30 stopni, jaki jest sens zabierania ze sobą buffa, który przynosi mi szczęście? Nawet w formie opaski na rękę. To nie pączek spowoduje, że pobiegnę w konkretnej prędkości, tylko przygotowanie jakie wykonałem na kilka tygodni przed startem. Nie ma co liczyć na cuda. Trzeba liczyć na siebie.
Artykuł pochodzi z magazynu „Triathlon” będącego częścią miesięcznika „Bieganie”, czerwiec 2016