Wydarzenia > Biegi zagraniczne > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Gore-tex Transalpine Run – podsumowanie i zdjęcia
9. Gore-tex Transalpine Run 2013. Magda Ostrowska-Dołęgowska i Krzysiek Dołęgowski wbiegają na metę ostatniego, 8. etapu wyścigu, który przebiegli razem treningowo, z końca stawki
Osiem dni, 260 km, pięcioro Polaków na trasie, 14500 m pod górę i tyle samo w dół, kilka drobnych dramatów i siódme miejsce Marcina Świerca i Piotra Hercoga – tak w dużym skrócie wyglądała 9. edycja Gore-tex Transalpine Run. Przedstawiamy podsumowanie i galerię zdjęć.
Etapowy wyścig po Alpach, gdzie dzień po dniu biega się po około 30-40 km, gdzie ludzie zaczynają każdego dnia jakby ktoś lał im wrzątek po nogach, gdzie podejścia i zbiegi liczą sobie po 1000-1400 metrów, potrafi solidnie dać w kość i jest nieobliczalny. To wyniszczanie krok po kroku, po cichu. Z każdym dniem ma się coraz mniej sił, coraz bardziej bolą nogi, coraz więcej pojawia się drobnych urazów, przeciążeń, jedzenie przestaje dobrze wchodzić, a każdego ranka trzeba stanąć na starcie i dać z siebie wszystko. W tegorocznej edycji wystartowało 5 Polaków. Męski zespół w składzie: Marcin Świerc i Piotr Hercog, którzy dotarli do mety na 7. miejscu w klasyfikacji MEN (po wszystkich etapach), team MIX – Magdalena Ostrowska-Dołęgowska i Krzysztof Dołęgowski, którzy wycofali się po 4. etapie z powodu gigantycznych pęcherzy na stopach, które narastały boleśnie dzień po dniu od pierwszego etapu, i polsko-brytyjski team z Konradem Rawlikiem i Jasmin Paris na pokładzie. Konrad jest genetykiem, mieszka pod Edynburgiem, od 15 lat w Wielkiej Brytanii. Oni mieli najwięcej pecha. Do 7. etapu zajmowali 2. miejsce wśród MIX-ów, ale kontuzja ścięgna Achillesa Jasmin zmusiła ich do rezygnacji z biegu, mimo że nad następnym zespołem mieli aż pół godziny przewagi. Okolica ścięgna pokryła się grubą opuchlizną i dziewczyna musiała pożegnać się z wyścigiem. Konrad pobiegł przedostatni etap sam. Krzysztof Dołęgowski kontynuował wyścig na 5. 6. etapie, ale na 7. – maratońskim, który składał się w dużej mierze z nudnych odcinków asfaltowych, zdecydował, że schodzi z trasy.
Zbieg z Madritschjoch, 3180 m n.p.m., ostatni etap wyścigu.
Każdego dnia na przełęczach na uczestników czekali dwaj kibice z pomponami. Klaskali, dzwonili dzwonkami, krzyczeli, puszczali muzykę. Pomiędzy nimi – Marcin Świerc. Wraz z Piotrkiem Hercogiem zajęli 7. miejsce w kategorii MEN
Garść informacji
Transalpine Run odbywa się zawsze we wrześniu, standardowo ma osiem etapów. W nieparzystych latach trasa jest krótsza niż w parzystych (w ubiegłym roku do przebiegnięcia było 320 km, w tym 260 km), zachowuje jednak takie samo przewyższenie i jest trudniejsza technicznie. W tegorocznej edycji najwyżej położonym miejscem była przełęcz Madritschjoch (3180 m n.p.m.), podchodziło się na nią z ok. 1800 metrów n.p.m. Każdego dnia, poza piątym etapem, który polegał na wbiegnięciu niemal kilometra do góry liczącą 6,3 km trasą, do zbiegnięcia było ponad 2000 metrów, czasem nawet 3000 metrów. To trudny i wyniszczający wyścig, jego trudność potęguje fakt, że odcinki są dosyć krótkie – po około 30-40 km dziennie i tempo jest bardzo wysokie.
Miejsca noclegowe załatwiane przez organizatorów bywają naprawdę zaskakujące i nietypowe. Spaliśmy między innymi w schronie w Szwajcarii, na korcie tenisowym i w podziemnym garażu we Włoszech.
Uczestnicy podchodzą do Transalpine Run na dziesiątki różnych sposobów. Jedni ścigają się jakby ziemia paliła im się pod nogami, inni przywdziewają śmieszne czapki i stroje i toczą się noga za nogą, wykorzystują niemal cały limit i długo cmokają nad smakołykami na punktach żywieniowych. Tu jest miejsce dla każdego, ale trzeba być zaprawionym w boju piechurem, bo nawet gdy ma się parę w nogach, etapy trwają długo i krok za krokiem podgryzają łydki, uda, wszystkie mięśnie, paznokcie przybierają barwę dojrzałej śliwki, lub szykują się do wyprowadzki. Na piętach, palcach, śródstopiach robią się pęcherze upodabniając je do faworków. Każdy ma tutaj swoją małą Golgotę.
Ostatni etap miał być dla zabawy. Podeszliśmy spokojnie do góry, mieliśmy czas na zdjęcia i wreszcie zobaczyłam co serwują na punktach żywieniowych
Relacja Magdy Ostrowskiej-Dołęgowskiej
Nasze problemy zaczęły się już pierwszego dnia. Pobiegliśmy etap dosyć spokojnie, nie żyłując tempa na podejściach, za to pozwalając sobie na więcej szaleństwa na zbiegach. I to właśnie na nich pojawił się problem. Pod piętami zrobiły mi się spore pęcherze. Obserwowałam je na mecie z szeroko otwartymi oczami. – Przecież ja nie miewam takich problemów – myślałam sobie. – Co się stało? – Przecież miałam zaufane buty, w których robiłam już trudniejsze i dużo dłuższe rzeczy niż 35 km biegu po górach. Może to kwestia złego połączenia bardzo agresywnego bieżnika, uklepanej mocno wkładki i twardej nawierzchni? – Ale przecież na Biegu Rzeźnika też biegnie się kawał Drogą Mirka, a cały początek jest po asfaltach i szutrach?! – To co się stało pozostanie dla mnie zagadką. Faktem jest, że pozostało mi tylko przebić pęcherze i mieć nadzieję, że naskórek się ładnie przyklei do skóry i będzie dobrze.
Nie było.
Drugiego dnia było zaledwie 25 km, ale wszystkim zespołom zajęły one dużo czasu. Było trudno. Dużo podbiegów (1899 m) i zbiegów (2040 m). Bardzo techniczny teren, a wszystko miało się dopiero zacząć… Na zbiegach zaczęłam uślizgiwać się na własnym naskórku, na odstających od ciała pęcherzach. Co gorsza każde lądowanie na pięcie powodowało nadrywanie kolejnych malutkich fragmentów naskórka. Pęcherze stawały się większe i większe. Piekły tak jakbym moczyła je w garnku z gorącą smołą. Zaczęłam biegać na palcach. – No to będę miała solidną lekcję biegania naturalnego – pomyślałam. Ale na zbiegach nie było mi do śmiechu. Nie da się dobrze zbiegać na palcach. Poza tym – od stawiania nóg w ten nowy sposób zaczęłam czuć nadwerężanie mięśni, ścięgien. – Oj, będzie bolało. Prawdziwe cierpienie zaczęło się na trzecim etapie z St. Anton w Austrii do Samnaun w Szwajcarii. Start z 1284 metrów, długi podbieg, podejście na 2786 na Doppelseescharte, gdzie podchodziliśmy po zamarzniętych, pokrytych lodem i śniegiem kamieniach, i niekończący się, karkołomny zbieg do Ischgl na 1335 m n.p.m. A w miasteczku zaskoczenie – tunel z ruchomym chodnikiem, takim, jakie widuje się na lotniskach! Ale radocha i jaka prędkość! Stąd znowu do góry na Viderjoch 2730 m i zbieg do Samnaun. Na całym 38-kilometrowym etapie uzbierało się 2975 metrów do góry i okrutne 2431 metrów w dół. W Samnaun byłam już załatwiona, a to dopiero 3… Dla mnie czwarty dzień, 37 km z Samnaun do Scuol okazał się końcem zabawy. Start położony na 1828 metrach, wejście na 2752 metry, zbieg do Farola na 1855, podejście na Fuorcia Champatsch na 2730 i bardzo długie, bolesne 1500 metrów zbiegu do Scuol. Na podejściach dawaliśmy z siebie wszystko, wiedząc, że to nasza jedyna mocna strona. Na początkach etapów ludzie pędzą jak szaleni, 5:00 min/km to ślimacze tempo, przy którym człowiek jest wyprzedzany jak furmanka. Później zaczyna się doganianie i wyprzedzanie zespołów na trudnych, stromych podejściach. W dół… na początku można się utrzymać, albo nawet wyprzedzać. Ale pech powoduje, że chcąc się wyratować przed upadkiem podstawiam gwałtownie stopę przed siebie i rozrywam brutalnie pęcherz w stopie, którą uważałam za lepszą, na której mogę bardziej polegać na zbiegach. W tej, która bolała mniej. To dopiero 15. kilometr! A etap ma ich 37. 2698 metrów do zbiegnięcia na całości etapu. Płaczę, krzyczę, wyję, rozmawiam ze sobą głośno. – Jak to się mogło stać? Dlaczego to się stało, dlaczego mi?! – wrzeszczę. Próbujemy śpiewać.
A ta przepióreczka latała, skakała aż się…. #$%^*,
latała, skakała aż się @#$%^*!
A ten kogut złotopióry, lata po wsi @#$%^ kury,
A ten jamnik biedny srodze,
ciągnie #$%^ po podłodze,
A ta przepióreeeeczkaaaa….
Jedne piosenki mają bardziej, inne mniej cenzuralny tekst. Zespoły, które nas wyprzedzają śmieją się, że jesteśmy wariaci. Gdyby wiedzieli co przeżywam… Na ostatnim zbiegu nie mogę już śpiewać za bardzo boli. Wyję tylko i kwiczę jak zarzynany prosiak. Kładę ręce Krzyśkowi na ramionach, opieram na nim trochę swojego ciężaru żeby móc biec na palcach. Wszystko w łydkach mnie boli. A zbiegi nie wybaczają słabości. Wiele z nich to strome ścieżyny po trawiastym zboczu, bardzo wymagające dla mięśni i dla stóp, kąty są takie, że bardzo trudno jest nie dotykać stopami podłoża. W końcu docieramy do miasteczka, a ja jestem tylko strzępkiem siebie. Psychicznie zniszczona, płaczę bo boli mnie to, że tyle się przygotowywałam do tego wyścigu, czułam, że mam moc, że w tym roku będzie lepiej, że będę mogła się cieszyć tym startem. Tymczasem jest o wiele gorzej niż rok wcześniej, gdy cierpiałam na ból mięśni czworogłowych. – Ale ze mnie mazgaj. Mazgaj, słabeusz i pechowiec. – Krzysiek każe mi przestać się nad sobą użalać. Biegniemy przez śliczne miasteczko Scuol, wśród krzywych domów, po brukowanych, bardzo stromych ulicach. Finiszujemy na pięknym, drewnianym moście, wysoko nad rzeką. Na wprost góry, po lewej majestatycznie górujący nad rzeką kościół, na skale. – Jejku, jak tu pięknie! – Tym razem jesteśmy 14. zespołem MIX.
Mister America – ten Pan nie ma takiego poczucia humoru, on po prostu kocha swój kraj…
Mimo ciężkiej walki wszyscy, z którymi się ścigaliśmy uciekli. A ja w dodatku wiem, że to koniec szybkiego biegania. Ze stopami lepiej nie będzie. Od momentu przecięcia mety nie stawiam stóp na ziemi. Po zdjęciu plastrów jestem załamana jeszcze bardziej. Decyzję o wycofaniu się z rywalizacji podejmie za mnie mój mąż, Krzysiek. – Nie po to tu przyjechaliśmy. Albo się ścigamy albo miejmy „fun”. Jeśli nie ma jednego i drugiego – odpuśćmy – mówi. Odpuszczamy. Piąty i szósty etap Krzysiek biegnie sam i dobrze mu idzie. Ląduje gdzieś w pierwszej dziesiątce, ale i tak jest poza klasyfikacją. Siódmy etap odpuszcza po 9 nudnych, asfaltowych kilometrach i ruszamy od mety pokibicować ludziom. Ostatni etap pobiegniemy razem – moje pięty zdążą się już zasuszyć i postanawiamy wreszcie, że jesteśmy na wakacjach. Lecimy te ostatnie 39 km. Jest pięknie, słonecznie, trasa bardzo malownicza. Wspinamy się na 3180 m n.p.m. A na koniec finiszujemy wśród jabłkowych sadów w Latsch. Dostajemy na mecie medal, chociaż się wzbraniamy, że: – My nie, nie… Nie skończyliśmy wyścigu. Po chwili za metą jednak dogania nas chłopak od medali i wiesza nam na szyi po jednym. Zabawne – w ubiegłym roku czułam, że to najbardziej zasłużony medal w moim życiu. Tegoroczny zdejmuję szybko i chowam do plecaka. Z tej samej imprezy mam najbardziej zasłużony i wcale nie zasłużony.
Gratulacje dla wszystkich, którzy podjęli wyzwanie. Dla wszystkich, którzy ukończyli – wielki szacunek. A przed tymi, którzy umieli walczyć każdego dnia o wysokie lokaty – przyklękam. Jeszcze tu wrócę, jak będę trochę starsza, mocniejsza, lepsza. Za dwa lata, żeby zmierzyć się z tą krótszą ale trudniejszą trasą Transalpine Run.
Podczas 5. etapów Gore-tex Transalpine Run 2013 pokonałam 174,6 km. Mój mąż – 227 km.
Wyniki i zdjęcia organizatorów na www.transalpine-run.com.