Triathlon > TRI: Trening > Triathlon
Dieta według MKON-a [WYWIAD]
fot. Sportowy Jeż Poranny
Wytop nie musi być zawsze związany z cierpieniem. Człowiekiem, który sobie z tym tematem radzi ze stoickim spokojem lub przynajmniej sprawiającym takie wrażenie na zewnątrz, jest Marcin Konieczny. Zapytałem go o sposób na skuteczną walkę z pozostałościami po roztrenowaniu.
Co równie ważne, Marcin potrafi przy tym zachować właściwe relacje wagi do siły i wytrzymałości, co bywa równie trudne jak wprowadzenie skutecznej diety w życie.
Marcin, pierwsze skojarzenia związane z wytopem to…
– Jeżeli miałbym zastanowić się nad głównymi tematami, pierwszym skojarzeniem jest z całą pewnością liczenie kalorii. Spędziłem kiedyś sporo czasu nad studiowaniem tabel kalorycznych i wyuczeniem się pewnego schematu postępowania. Nauczyłem się i przestaję o tym myśleć, w przygotowanie jedzenia wplata się pewien automatyzm. Cztery kromki ciemnego pieczywa to tyle gramów i tyle kalorii. Liczę więc kalorie i ustalam sobie jakąś dzienną normę. Staram się tę normę utrzymać, ale nie zakazuję sobie pewnych posiłków. Jeżeli piję colę i wiem, że ona ma powiedzmy trzysta kalorii, to po prostu odejmuję je z ogólnej puli. Wszystkie te wyliczenia są na poziomie dopuszczającym pewne odchylenia, aby nie zatracać się w aptekarskim rachowaniu każdej jednostki. Radykalne podejścia się u mnie nie sprawdzały.
Drugim moim odkryciem były zapychacze, z gazowaną wodą na czele, co być może jest nietypową praktyką w zaleceniach dietetyków. Wypicie półlitrowej butelki przed posiłkiem znacznie skraca czas uzyskania poczucia sytości. Wiadomo, że jeżeli ustawisz sobie dietę na 3000 kalorii, to bez sztuczek oszukujących organizm za żadne skarby się nie obędziesz. Innymi świetnymi zapychaczami mogą być warzywa. Groszek, fasola, cukinia, surowa marchewka.
Czy czas dochodzenia do właściwej wagi jest dla ciebie drogą przez mękę?
– Najtrudniejszym momentem podczas wytopu są dla mnie jazdy samochodem. Długi okres nudy i bezczynności to idealne chwile na sięgnięcie po kolejną niepotrzebną przekąskę. Trudno powstrzymać się przed odruchem żucia czegokolwiek. Co jakiś czas próbuję ten odruch oszukać, ale metody skutecznej i znośnej w smaku jeszcze nie znalazłem.
Lubię natomiast dać sobie od czasu do czasu nagrodę. Nie mówię tu o fast foodach, tego się oduczyłem i nie mam ciągot w tym kierunku. Za to ciastem potrafię się uraczyć zupełnie solidnie. Zwykle jest to niedziela, zazwyczaj po długim treningu. Mówiąc szczerze uważam, że trzymając się bardzo ogólnych zasad rozsądnej diety, i tak osiągniemy zakładaną wagę lub jej bardzo bliskie okolice. Nie ma powodu do drakońskich rozwiązań. Ja zresztą nie traktuję diety jako specjalnego wyrzeczenia i cierpienia. Sprawia mi olbrzymią przyjemność skuteczne dążenie do celu, a nagrodą jest 100 gramów mniej na wadze. Ważne jest widzieć progres. Wiem, że przełoży się to na końcowy czas na mecie, a właśnie po to wylewam cały ten pot na treningach. Waga jest tylko jednym z elementów tej układanki, nie celem samym w sobie.
Nie wierzę natomiast w cudowne odchudzacze, jagody, magiczne zioła. Jedynym sposobem jest ujemny bilans kaloryczny. Żeby schudnąć, trzeba więcej spalić niż zjeść, ot i cała magia.
Artykuł pochodzi z Magazynu Triathlon, będącego częścią miesięcznika Bieganie – styczeń-luty 2015