Ile rzeczywiście jest biegu w biegu górskim? Wnioski po prawie 110 km

fot: Łukasz Buszka
Cel od początku był jasny – przekonać się na własnej skórze jak bardzo przebiegnięcie 100 km po płaskim, do tego po asfalcie, różni się od pokonania podobnego dystansu w górach. Może nie jakichś bardzo wysokich, ale zawsze. Koledzy mówili: to żadne biegi, trochę idziesz, trochę biegniesz… tu się powspinasz, tam pozeskakujesz… samego biegania w tym tyle, co nic. Turystyka! Zapragnąłem to sprawdzić. A co!
Wybór musiał paść na K-B-L w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Dystans 110 km (według tracka blisko 105 km, i tyle mniej więcej wskazał zegarek). Nazwa pochodzi od pierwszych liter miejscowości. Kudowy Zdroju, gdzie bieg się zaczyna, Barda – gdzie na 70 km następuje przepak, po Lądek Zdrój, w którym zlokalizowano metę. Przewyższenie (według danych organizatora) 3667 m. Na trasie zlokalizowano siedem punktów żywieniowych, co podobno dla prawdziwych ultrasów stanowi wypas ponad miarę.
Piątek, 20 lipca, Kudowa Zdrój. Start o godzinie 20. Nim nastąpi, przebiegają zawodnicy pokonujący dystans 240 km (Bieg 7 Szczytów) oraz 130 (Super Trail). Piknikowo-deptakowa atmosfera wśród wypoczywających na Dolnym Śląsku kuracjuszy kreuje osobliwy, by nie powiedzieć surrealistyczny obrazek. Odstawione na piątkowy wieczór, majestatycznie przechadzające się między kafejkami rodziny mieszają się z biegaczami – tymi, którzy zaraz zaczną zmagania, oraz tymi, którzy są w ich trakcie lub wreszcie je kończą. Utytłani, ledwo żywi, błądzący wzrokiem… Zachwyt, podziw i uznanie na twarzach urlopowiczów mieszają się zatem z niedowierzaniem, zdegustowaniem lub zwykłą obojętnością. Cóż, każdy lubi co innego…

fot: Łukasz Buszka
Startujemy. Są nas trzy setki. W powietrzu aż lepi się od testosteronu! Podejście i zbieg połoniną, z której perspektywę możemy podziwiać dzięki wiszącemu jeszcze słońcu. Nie miną dwie godziny, a włączymy czołówki, których światełka towarzyszyć nam będą przez siedem kolejnych. Po beztroskim puszczeniu się w dół następuje długie podejście. Wtedy właśnie w głowie po raz pierwszy pojawia się wątpliwość, czy aby na pewno zapisałem się na imprezę biegową. Znak zapytania jest tym większy, że idą (idą!) wszyscy w zasięgu wzroku rywale. Maszeruję więc i ja.
Schronisko Pasterka na 15 km tętni życiem. Wrażenie bliskie temu, kiedy w czasach licealnych wbijało się na obce imprezy nim nad ranem wszystkich dopadał zgon. Uzupełniam płyny i zjadam najlepszy sernik na świecie (jaka szkoda, że nie będzie go na kolejnych punktach). Od Szczelińca dzielą nas wprawdzie 3 km, ale dostajemy się tam po wspinaczce – przez skały, kamienie i korzenie. Wtedy już bliski jestem przyznania racji kolegom, którzy z lekką drwiną uspokajali (a może przestrzegali), że o żadnym bieganiu nie będzie tutaj mowy.
Schronisko mijam w ekspresowym tempie, wbijając się w skalny labirynt i żałując, że nie jest mi dane podziwiać jego urody za dnia. Do schodów i kamieni dołączają drewniane kładki, a wąskie przejścia między skałami sprawiają, że o tej godzinie tworzą się jeszcze kolejki biegaczy. Na końcu języka mam kąśliwą uwagę pod adresem organizatora nazywającego tę farsę biegiem. Opatrzność każe mi jednak milczeć. I całe szczęście.
Długi na 22 km odcinek dzielący nas od kolejnego punktu (Ścinawka Średnia) to droga głównie w dół. W obawie przed zgubieniem trasy (mam niby w zegarek wbity track, telefon z GPS i mapkę, ale po zmroku czuję się wyjątkowo niepewnie) łapię się z dwojgiem wymiataczy, w przypadku których mam przynajmniej graniczące z pewnością przypuszczenie, że wiedzą, dokąd biegną. Prujemy przez lasy, łąki, drogi asfaltowe i gruntowe. To znaczy oni prują, a ja próbuję się za nimi utrzymać. Poruszamy się zbyt szybko lub za rzadko przechodzimy do marszu, przynajmniej dla mnie. Ale cóż, chciałem mieć biegi – to mam! Podziwiam stabilizację i mechanikę ruchu moich partnerów, którzy bez względu na rodzaj podłoża biegną jak maszyny, intuicyjnie omijając dziury, kałuże i nierówności. Klasa i obłęd w jednym. Przypuszczalnie w tym właśnie momencie popełniam podczas zawodów największy błąd. Ale… byle do świtu.

fot: Łukasz Buszka
Ścinawka bawi się nie gorzej niż Pasterka. Uczynni wolontariusze błyskawicznie zajmują się każdym z nas do tego stopnia, że rolą zawodnika pozostaje czytanie z karty dań (przesada, ale niewielka). Jem, uzupełniam płyny, dziękuję i wybiegam w noc ochlapując już za namiotem twarz pod natryskiem (tak!).
Kolejny odcinek to drugi pod względem długości, dzielący nas od punktu żywieniowego na parkingu przy Przełęczy Wilczej. Do pokonania 21 km. Półmaraton. Jeden z pięciu w trakcie tego biegu. Tym razem to jednak do mnie dołączają biegacze (chłopak i dziewczyna) i wspólnie pokonujemy ten jakże wyczerpujący odcinek. W nogach mamy już 40 km, a znacznie więcej przed nami. Gdzie warunki pozwalają, tam przechodzimy do biegu. Wszędzie indziej pozostaje marsz. Codzienność biegacza górskiego, dla mnie nowość.
Podejścia jednak nie są na tyle strome, by z plecaków wyjmować kije. Mijany po drodze uczestnik dystansu 240 km rozpoznaje wśród nas koleżankę i dodaje otuchy mówiąc, że jest czwarta. Cóż, przynajmniej wiem, w jakiej części stawki się plasujemy. Wreszcie punt i jakże miła niespodzianka, bo pojawia się 2 km bliżej niż według danych organizatora. Na punkcie spotykam najpiękniejszą na świecie wolontariuszkę, którą ponownie zobaczę już w Lądku, za kilkanaście godzin.
Wybiegam do oddalonego o ledwie 12 km Barda. Otuchy dodaje fakt, że kolejne odcinki pomiędzy punktami żywieniowymi będą podobne. O tej godzinie widać już całkiem dobrze. Nie muszę zatem rozpaczliwie poszukiwać towarzystwa, zwłaszcza że im bardziej zmęczony, tym lepiej mi znosić ten stan w samotności.
Urokliwe, acz kompletnie puste o tej godzinie Bardo to ważny punkt na trasie. Możliwość zjedzenia ciepłego posiłku (zupa, której nie próbuję), zamiany mokrej koszulki na suchą i uzupełnienia biegowych „przekąsek”. Kilkaset metrów za punktem zaczyna się słynna, wijąca się niemal pionowo bardzka droga krzyżowa. Poszczególne stacje w postaci murowanych kapliczek prowadzą na sam szczyt, gdzie postawiono krzyż i wybudowano niewielki kościół. Jezus upada po raz pierwszy, drugi i trzeci… Na jednych działa motywująco, innym odbiera wiarę. W ruch wreszcie idą kije, bo inaczej pokonać tego nie sposób. Mijający mnie biegacz stwierdza, że wzniesienie to nie bez przyczyny nosi swą biblijną nazwę. Odpowiadam retorycznym pytaniem, jaka część odwiedzających miasteczko turystów decyduje się o tym przekonać. Uśmiechamy się do siebie i napieramy dalej.
Nim dobiegniemy do ostatniego punktu, w pięknie położonym Orłowcu, pokonamy jeszcze jeden punkt (Przełęcz Kłodzka) i trzy duże wzniesienia. Najtrudniejszy okaże się dla mnie szczyt Ptasznik, z którego w dół prowadzą wielkie omszałe głazy. Mięśnie czworogłowe ud błagają już o przerwę i trudno im się dziwić. Biegacz płaski nie nawykły jest do zbiegania na tak długim dystansie. Głowa jednak odmawia zabierania jeńców i każe cisnąć dalej, o ile ciśnięciem można nazwać pełne trwogi zsuwanie się głaz po głazie w ślad za pomarańczowymi wstążkami rozwieszonymi na trasie (wzrost 164 cm na pewno nie ułatwia tego zadania!).
Piękna, słoneczna pogoda oraz widoki wynagradzają cały trud. Szkoda że tak duża część rywalizacji odbyła się nocą. Pocieszam się jednak myślą, że upał da się mocno we znaki tym, którzy są za mną.
Do Lądka dobiegam z czasem 16 godzin 7 minut i 47 sekund. Miejsce 70. na 269, którzy ukończyli ten bieg. Spryskują mnie wodą (na szampana przyjdzie kiedyś czas) wolontariuszki, na szyi zawisa medal, a w dłoni ląduje puszka zimnego Leszka (co z tego, że free).

fot: Łukasz Buszka
Choć na ostatnich, asfaltowych kilometrach zebrałem się w sobie by dystans zamknąć biegiem, wiem dobrze (a moje „czwórki” wiedzą to jeszcze lepiej), jak duża jego część pokonana została marszem lub nieporadnym, koślawym truchtem, z twarzą wykrzywioną grymasem najprawdziwszego bólu. Bólu, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałem, a zapewniam Was, że nadarzyła się ku temu niejedna okazja. Każda próba przejścia do biegu na ostatnich kilometrach kończyła się trudnym do zlekceważenia sygnałem ostrzegawczym. Nie szarżuj, Kuba, nie szarżuj. Przed tobą jeszcze 30, 20, 10 kilometrów…
K-B-L za mną. Nieco mniej niż regulaminowe 110 km w nogach. W głowie szacunek i podziw dla tych, którzy odcinki, które ja ledwie zdolny byłem pokonywać marszem, nadal pokonywali żwawo, z gracją, a niekiedy bananem na gębie. Nie za wiele ma chyba sensu dyskusja, czy zawody, w ramach których bieg stanowi mniejszy lub większy udział, wciąż mają prawo nazywać się biegiem. To trochę tak, jakby odmawiać tego miana ostatniej z konkurencji w triathlonie, gdzie – zwłaszcza na tym najdłuższym dystansie – niejeden z mocarzy bywa, że przechodzi do marszu. Zmęczenie i teren robią swoje. Muszą!
Więc jeżeli dzisiaj ktokolwiek będzie powątpiewał w to, czy biegi górskie to nadal biegi, zapytam go, czy kiedykolwiek na trasie zdarzyło mu się modlić w duchu o lekuchną choćby stromiznę, która da choćby chwilowe wytchnienie od najbardziej nieporadnego truchtu. Góry, jesteście piękne!
Najwyższy punkt: Szczeliniec Wielki (919 m. n.p.m.)
Najniższy punkt: rzeka Nysa Kłodzka koło Barda (261 m. n.p.m.)
Różnica wysokości 658 m.
Całkowite wzniesienie terenu: 3667 m.
Całkowity spadek terenu: 3600 m.
Strona: http://dfbg.pl/trasy/k-b-l-110km/
[yop_poll id=”83″]