Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Poczuć się jak żaba w stawie, czyli VI Frog Race w Żabieńcu [RELACJA]
Fot. Tomasz Konieczny
Żabieniec to mała miejscowość pod Piasecznem, nieopodal Warszawy. Żab tam (tym razem) nie widziałem, za to dobrze zorganizowany, lokalny bieg – jak najbardziej tak. VI edycja Frog Race, która odbyła się 6 września, pozytywnie mnie zaskoczyła. I aż żałuję, że dopiero na tę VI udało mi się w końcu wybrać.
Zawsze urzekają mnie takie małe, bardziej kameralne imprezy sportowe, organizowane przez grupkę zapaleńców, chcących trochę rozruszać miejscową społeczność. Nie powiem, lubię startować w dużych biegach masowych, typu Biegnij Warszawo, ale to nie to samo. Wiadomo, każdy bieg jest inny i trudno je czasami ze sobą zestawiać, porównywać. Na Frog Race w Żabieńcu odczuwało się, że jest to impreza zorganizowana z pomysłem. Może dzięki temu czułem się na niej jak ryba w wodzie, a może bardziej tematycznie – jak żaba w stawie. I o to chyba chodziło.
Do Żabieńca wybrałem się z grupą znajomych z pracy. Zawsze to jakoś raźniej, a nie – jak to zwykle to u mnie bywa – samemu. To był strzał w dziesiątkę. Polecam takie rozwiązanie każdemu, kto chciałby mieć dodatkowy bodziec na biegu. „Żeby mnie tylko Łukasz nie wyprzedził, bo będzie lipa…”. Jak widać, motywacja różne może mieć oblicza. I nikt mnie nie wyprzedził, a ja sam dobiegłem, łamiąc przy tym 37 minut na dychę. Chociaż i to tak naprawdę nie było najważniejsze.
Po tych kilku nieciekawych dla większości czytelników zdaniach, które jednakże obiecałem „swoim” (bardzo się cieszę, że byliście tam razem ze mną!), przejdę jednak do opisu samej imprezy. Bo ile można czytać o emocjach, których ktoś, kto ich nie doświadczył tam, na miejscu, nie zrozumie? Do rzeczy w takim razie! Zacznę chyba od tego, co wydało mi się najbardziej wartościowe na Frog Race.
Atmosfera (i pogoda) jak na zamówienie
Wydaje mi się, że w Żabieńcu można było przede wszystkim „odpocząć” od tych wszystkich biegów masowych organizowanych w Warszawie. Tam ich cechą rozpoznawczą jest wielotysięczny tłum ludzi, tutaj – sielskość i lokalny charakter wydarzenia. Jak zauważyłem, większość osób na biegu znała się między sobą, bo to przecież i nie aż tak duża społeczność. Może to będzie zbyt banalne i niezbyt wyszukane określenie, ale było zwyczajne miło i przyjemnie. I to się po prostu… czuło.
Bardzo przypadła mi do gustu lokalizacja samego biegu. Miniaturowe miasteczko dla biegaczy powstało na jakiejś polance czy wydzielonym terenie (orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną…). Rozłożony był tam duży, żółty namiot, pod którym można było się w razie czego schować. Wokół nie brakowało też zielonej trawy, na której dało radę swobodnie się rozsiąść. W sumie – tam było wszystko. Biuro zawodów, depozyt, kawałek wydzielonego placu zabaw dla dzieci, scena z podium. No i oczywiście – punkt wydawania posiłków, tak bardzo ważny dla co poniektórych po biegu. I wszystko to naprawdę w jednym miejscu. I nie trzeba było nigdzie kręcić dodatkowych kilometrów, żeby trafić w odpowiednie miejsce. A specjalnego tłoku się nie odczuwało. Dla wszystkich miejsca było pod dostatkiem.
Fot. Tomasz Konieczny
Rozgrzewka przed biegiem
Ta mnie zdecydowanie najbardziej zaskoczyła. Pozytywnie, rzecz jasna. Była po prostu… świetna! I to nie ze względu na jakieś specyficzne ćwiczenia, o których istnieniu mogłem się dzięki niej dowiedzieć. Nie. Po prostu sprawiała dużo radości, bo każdy potraktował ją raczej, jako okazję do dobrej zabawy. I chyba tak powinno być. Zazwyczaj nie uczestniczę w tego typu przygotowaniach do biegu, a wtedy skakałem na równi ze wszystkimi. Może dlatego, że została przeprowadzona z pomysłem i uśmiechem na twarzy prowadzącej.
Na trasie biegu
Zmierzając w stronę startu zastanawiałem się, jaka będzie trasa na Frog Race. Bo mogło być różnie. Wszak mieliśmy biegać po lesie, gdzie wystające gałęzie, spadające na głowę szyszki czy czające się w gąszczu dziki (żartuję sobie oczywiście!) bywają na porządku dziennym. Nie było tak źle. Do wyboru mieliśmy dwie opcje – bieg na 5 i 10 kilometrów.
Wcześniej trochę podpytywałem koleżankę o trasę. Określiła ją jako dobrą. I tak rzeczywiście było. Niezbyt monotonie, bo co jakiś czas trzeba było wziąć jakiś zakręt. Dość szybko jak na warunki leśne. Chociaż jeden fragment pokonywany dwukrotnie (trasa biegu na 10 kilometrów liczyła 2 pętle) mogła sprawiać niektórym problemy ze względu na nieubity piasek pod nogami. Na mnie ten odcinek większego wrażenia nie zrobił. Oznaczenia trasy były widoczne, kilometry pooznaczane jak należy. Jakichś wybitnych wzniesień też nie zaobserwowałem. Może na jednym z podbiegów człowiek mógł trochę bardziej się zasapać, ale ten akurat był na mniej więcej pierwszym kilometrze, gdzie jeszcze wszyscy są pełni sił i biegną, ile fabryka dała energii w nogach.
Start zaplanowano na 12:00. O tej właśnie godzinie wszyscy – w wolnym tempie – wystartowali honorowo do linii tzw. startu ostrego. Jak dla mnie – pomysł bardzo trafiony. Daje on bowiem amatorom biegania (określenie użyte nieprzypadkowo) możliwość stopniowego przygotowania organizmu do wysiłku. Większość z nich zazwyczaj pomija rozgrzewkę, mówiąc sobie: „aj tam, rozgrzeję się na pierwszych kilometrach…”. Błąd, za który potem słono się płaci na trasie. Ja tam z przyjemnością przytruchtałem sobie kilkaset metrów ze znajomymi i jeszcze przez chwilę wspólnie emocjonowaliśmy się, zbliżającym się wielkimi krokami, startem. A potem – „dzida” do przodu! Na pierwszej linii też nie było jakiegoś specjalnego tłoku, można było się tam dopchać. Dla mnie akurat to ważna sprawa, gdyż na większości biegów zwykle ustępuję pola „lepszym”, których później – zwykle na pierwszych 200-400 metrach – zmuszony jestem wyprzedzać. Tutaj tak nie było i nie trzeba było na pierwszych kilometrach obijać się o plecy biegnących wolniej, ale lubiących pozować do wspólnych zdjęć na starcie.
Wydawać się mogło, że start w samo południe nie może być dobrym posunięciem ze strony organizatorów. Zwłaszcza przy tak słonecznej pogodzie, jaką mieliśmy na biegu. Też tak na początku sobie pomyślałem. Moje poglądy w temacie „start o 12” zweryfikowałem jednak niedługo po wystrzale startera. Zupełnie nie odczułem tego, że jest dość ciepło. Może dlatego, że znakomita większość trasy była po prostu „schowana” w lesie. I zdaje się, nie było większego fragmentu odsłoniętego w ten sposób, że trzeba by go było przemierzać w pełnym słońcu. Mi było w sam raz. Po piątym kilometrze można było skorzystać z punktu odżywczego z wodą (ja się nie skusiłem).
Do mety dobiegłem na 7 pozycji, więc nie wiem za bardzo, co później się działo za moimi plecami (standardowo leżałem w trawie i „umierałem”). Wody dla wszystkich starczyło, nie było z tym problemów. Mogło ździebko zdziwić to, że na mecie – zamiast medalu na szyję – panie dawały pod pachę sadzonkę jakiejś rośliny zielonej (słaby jestem w te klocki, chociaż nazwę zielaka dało się odczytać). Ciekawe rozwiązanie. Osoby kolekcjonujące „blachy” być może mogło to przyprawić o mały zawód, dla mnie była to taka miła, mała odmiana. Swój kwiatek oddałem koleżance, bo jednak wolę mieć do czynienia z kaktusami (są zdecydowanie mniej wymagające), z czego chyba się bardziej ucieszyła aniżeli ja sam. Ach, te kobiety!
Jedzenie
Większego ścisku w trakcie tzw. pobiegowej operacji o kryptonimie „micha” (nazwa własna nadana przez autora tego tekstu) nie zaobserwowałem. Nie trzeba było stać w kilometrowej kolejce po zupkę ani potem szukać miejsca do tego, żeby ją w pośpiechu zjeść. Nie. Chyba i dla każdego starczyło, chociaż organizatorowie nie wprowadzili tzw. przydziałów kartkowych, działających na zasadzie: ja ci dam kartkę, a ty mi obiad. Można było pojeść nie tylko po zupkę pomidorową, ale też zasmakować w grillowanych kiełbaskach (mi akurat ani jedno, ani drugie specjalnie nie przypadło do gustu). Do tego kawa, cukier, mleko. Słowem, żyć – nie umierać, tylko się obżerać (po biegu!).
Co mi się nie podobało?
Drapię się po głowie i drapię, ale chyba nic konstruktywnego nie wymyślę. Na siłę można by się przyczepić do tego, że jedzonko mogłoby być trochę smaczniejsze, ale ja nigdy do tego większej uwagi nie przywiązuję. Trochę się krzywię na samą nazwę biegu – Frog Race, no ale… Jakby to w języku polskim nie było właściwego odpowiednika, typu: Wyścig Żaby. Ja tam bym wolał startować w naszym polskim Żabim Wyścigu, ale skoro się już tak przyjęło… Ogólnie trudno mi jest coś znaleźć na minus, co można by było jeszcze dopracować, poprawić. Mam tylko nadzieję, że nic się nie popsuje.
Frog Race – odsłona VII?
Myślę, że za rok będę szukał tego biegu w kalendarzu imprez sportowych i planował swój czas tak, aby się na nim móc pojawić. Może uda mi się zmotywować jeszcze więcej znajomych do tego, żeby pobiegli ze mną. Któż to wie? Tegoroczną edycję Frog Race uważam za bardzo udaną. Tak trzymać, „orgowie”!
Fot. Tomasz Konieczny
WYNIKI:
10 km Dystans ukończyły 194 osoby.
Mężczyźni:1. Marek Jendrych – 33:43
2. Mateusz Baran – 33:52
3. Paweł Pszczółkowski – 34:37 Kobiety:
1. Paulina Lipska – 38:44
2. Katarzyna Czerwińska – 39:58
3. Iwona Wicha – 40:09
5 km Dystans ukończyło 115 osób.
Mężczyźni:1. Krzysztof Wasiewicz – 14:58
2. Przemysław Osełka – 15:36
3. Mateusz Belowski – 15:44 Kobiety:
1. Ewa Chreścionko – 16:43
2. Marta Jusińska – 18:30
3. Joanna Wasiewicz – 19:52
Z pełnymi wynikami VI Frog Race można się zapoznać TUTAJ.
Obejrzyj film z VII edycji Frog Race:
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.