Czytelnia > Czytelnia > Felietony > Wydarzenia > Relacje z biegów > Wydarzenia
Festiwalowo, festynowo, biegowo. V Festiwal Biegowy w Krynicy
Bieg 7 Dolin w Krynicy. Fot. Archiwum organizatora
Biegowa stolica Polski – tak mówią organizatorzy i wszyscy ci, którzy im podbijają bębenek i chcą się podlizać. Chociaż właściwie nie wiadomo po co, bo wszyscy biegacze akurat są tutaj traktowani całkiem przyzwoicie.
Największa impreza biegowa w Polsce – to też określenie, które padało gęsto w zaprzyjaźnionych mediach. Chociaż wielkość jest zawsze kwestią względną. W tym przypadku dookreśla ją wzgląd na czas trwania i liczbę konkurencji biegowych oraz pokrewnych. A także prawdopodobnie wielość i wysokość nagród. V Festiwal Biegowy przeszedł do historii.
Trudno się dziwić, że na pierwszy weekend września do Krynicy zjechała prawie cała biegowa Polska. Pomijając tych, których sentyment i medale Mistrzostw Polski w Półmaratonie pchnęły do Piły i tych, którzy z masochistyczną przyjemnością smażyli się w Sochaczewie. Reszta wybrała festiwal w Krynicy.
Festiwal. Szereg imprez, przeważnie jednego typu, będących przeglądem osiągnięć w danej dziedzinie, zorganizowanych w jednym czasie i pod wspólną nazwą, często ujętych w ramy konkursu. Definicyjnie wszystko się zgadza, chociaż mnie zawsze festiwal kojarzył się z kulturą wysoką. Festiwal chopinowski, festiwal filmowy w Wenecji, a nawet festiwal piosenki radzieckiej czy teatrów ulicznych. W opozycji do festynu, który kojarzy mi się z rozrywką prostą, ludyczną i dla każdego. I jarmarku czy innego kiermaszu, którego komercyjny duch zaspokaja potrzeby niższego rzędu.
W Krynicy-Zdroju, której liczba ludności na te trzy dni niemal się podwoiła, dominowała kultura wysoka. Na Bieg 7 Dolin, którego nazwa jest co najmniej myląca, bo bieg nie jest bynajmniej doliniarski, ale pełnoprawnie, a nawet wyzywająco górski, bo przecież z tych wszystkich dolin trzeba się jakoś wyłuskać, zgłosiło się ponad 1000 osób. Na starcie stanęło ok. 800, a do mety w limicie dotarło 501. Bieg 7 Dolin jest perłą w koronie krynickiego Festiwalu Biegowego. Jeżeli gdzie indziej królewskim dystansem nazywa się maraton – tu mówi się tak o stu kilometrach. To ci, którzy ukończą zmagania z „setką” są prawdziwymi bohaterami tej imprezy, witanymi po królewsku przez kibiców już na 200 metrów przed metą. A przecież są jeszcze bohaterowie 66 km czy 36 – ci, których na mecie w tym roku witała głównie obsługa punktów, ale jest szansa, że to się zmieni, że być może wszyscy będą dobiegać do mety w Krynicy… O ile uda się to pogodzić, bo…
…co wtedy zrobić z tym, którzy z Krynicy startują? Taka na przykład Życiowa Dziesiątka. W tym roku opóźniona o blisko kwadrans, bo gdyby ruszyła o czasie, tłum mógłby stratować prawdziwego bohatera imprezy. Ktoś chyba się nie doliczył, że na mecie stukilometrowego biegu można się znaleźć po dziewięciu godzinach i niespełna 10 minutach. A Marcin Świerc właśnie wtedy dobiegł. I tłum, który jeszcze chwilę wcześniej mruczał na opóźnienie startu, zgotował mu królewską owację. Bo wiadomo, gdzie naszej asfaltowej dysze do jego górskiej setki.
Zresztą w ogóle mam wrażenie, że w Krynicy przyznawanie się do tego, że się nie biega po górach, należy do złego tonu. Po asfalcie? I najwyżej półmaraton? To powoduje pewne niedowierzanie w oczach rozmówcy. – No nie, naprawdę przejechałaś pół Polski, żeby przebiec tylko 10 kilometrów?
To tłumaczenie uchodzi tylko drugiemu z bohaterów krynickiego deptaka. W czekającym na start Życiowej Dziesiątki znalazł się entuzjastycznie witany na każdym kroku facet, którym każdy chciał sobie zrobić zdjęcie, wicemistrz Europy w maratonie – Yared Shegumo. Już w piątek zapowiedział, że ścigać się raczej nie będzie. Więc się nie ścigał, na metę w Muszynie przybiegł na szóstym miejscu.
O jego wyniku i tak za chwilę mało kto pamiętał, bo już ruszał kolejny bieg, następny i następny – i jeszcze jeden. W tej masie biegów robiło się trochę festyniarsko, bo faktycznie za chwilę przestało się liczyć, kto wygrał, zresztą konia z rzędem temu, kto potrafi podać nazwisko potrójnego triumfatora biegu na 15 km, dychy i półmaratonu, kolejne biegi startowały gdzieś w tle finiszujących ultrasów, dla reszty liczył się wyłącznie udział, każdy na mecie dostawał taki sam medal, było demokratycznie i egalitarnie, a elitę można było poznać co najwyżej po camelbakach, odzieży kompresyjnej i tym, że im było później, tym dziwniej się poruszali.
– Nie, nic mi nie jest, Irona biegnę – rzucił na usprawiedliwienie Jarek Gniewek, kiedy w niedzielę rano pytająco popatrzyłam na jego co najmniej dziwne kroki. A zaraz potem jeszcze pobiegł maraton, wygrywając rywalizację niemal równie morderczą jak górska setka. Iron Run – rok temu po raz pierwszy organizator wpadł na pomysł, żeby docenić tych, którzy ukończą kilka biegów. Ale w tym roku narzędzie tortur zostało dopracowane. Trzy biegi w piątek – mila, 15 km i nocne 5 km, trzy – w sobotę – 36 km po górach, dycha po asfalcie i jeszcze minimaraton na deptaku, żeby mięśnie nie ostygły, a w niedzielę – bieg na Jaworzynę i maraton przed obiadem. „Ironi” dostali wyjątkowe krynickie medale. 34 zawodników. Sami panowie. Różnica między pierwszym a ostatnim – jakieś 6 godzin. Hm, a gdyby tak za rok… W końcu to jak być w konkursie głównym w Cannes…
A propos Cannes. Tak mi się skojarzył czerwony dywan oblegany przez fotoreporterów i tłumy fanów w oczekiwaniu na gwiazdy. Tak właśnie wyglądał krynicki deptak w sobotę po południu, kiedy kibice (i fotoreporterzy, operatorzy kamer, spikerzy i cały tłum) czekali na tych, którzy dobiegali do mety stu kilometrów. To oni byli gwiazdami – i zachowywali się jak gwiazdy. Na te ostatnie 200 metrów dostawali skrzydeł, wydłużali krok, uśmiechali się, pozdrawiali fanów… Tak, zwłaszcza ci kończący między 13. a 15. godziną biegu, spokojni, bo nie było mowy, że się nie zmieszczą w limicie. Dopiero po 16. godzinach przybiegali ci, na których twarzach malowało się cierpienie. Którzy do ostatniego kroku walczyli z czasem i własną słabością.
Byli też tacy, którzy przegrali. Których nikt nie oklaskiwał, a twarze mieli tak smutne, że nawet dziarskie zapewnienia, że „następnym razem” – jakoś nie przekonywały. I nie byli to nowicjusze, o nie! Nie ci, którzy się porwali z motyką na księżyc. Ale tym razem przegrali, bo góry pokazały im pazur. Ich twarze nakładają mi się w głowie na twarze tych, którzy kończyli z uśmiechem, i na zmęczoną, ale szczęśliwą twarz zwycięzcy. I to jest prawdziwe oblicze Krynicy. Gdzie melodramat miesza się z komedią, dramat – z filmem drogi. A gdzieś obok tego przechadza się publiczność.
Festiwale filmowe czy muzyczne mają to do siebie, że po werdykcie jury padają różne głosy. A to, że kogoś zabrakło, że ktoś nie dostał nagrody, a powinien, że komuś się należało za całokształt, innemu za odwagę, a jury poszło pod prąd. Po Festiwalu Biegowym pewnie też można mówić, że w tej liczbie konkurencji, że w liczbie uczestników, w skomplikowanej logistyce – że czegoś zabrakło, że czegoś nie było, że komuś coś się nie podobało albo podobało mniej. Ale tak jak mam kolegów, którzy co roku jeżdżą na taki festiwal filmowy w Gdyni, i takich, którzy co roku bywają w Cannes czy w Wenecji – bo tak wypada, tak ja co roku jadę do Krynicy. Bo Festiwal Biegowy jest tylko jeden, a atmosfera na deptaku i stężenie biegaczy na metr kwadratowy deptaka gwarantują udany weekend. Nawet jeżeli pobiegnę znowu tylko na dychę.
Zachęcamy także do słuchania naszego podcastowego cyklu „Czy tu się biega?”.